Jeżeli Wasze dzieci są ciekawe świata, interesuje je historia i
przedmioty codziennego użytku, sięgnijcie po
wspaniałą książkę Marii Konopnickiej „Jak to ze lnem było”, czyli niezwykłą
historię rośliny, która od wieków, ale również dziś ma tak szerokie
zastosowanie.
To piękna, wartościowa i bardzo mądra opowieść, wiedza i rozrywka w jednym.
Książka może zaspokoić ciekawość dzieci, ale również stać się
pretekstem do odkrywania świata i tych przedmiotów w naszym otoczeniu,
które powstały z lnu uważanego za niezwykłe naturalne bogactwo, z
którego słyną od wieków nasze tereny.
„Jak to ze lnem było” opowiada o „bogactwie ubogiego narodu”. Maria
Konopnicka napisała o tym znakomite opowiadanie, które udowadnia, jak
wiele przedmiotów codziennego użytku zawdzięczamy naturze.
Link do audiobooka: https://www.youtube.com/watch?v=jcWOUQCEPKM
|
|
Maria Konopnicka
Jak to ze lnem było
Bajka
Był raz król taki, co miał wielkie królestwo, wszelkiego dobra i bogactwa pełne, tylko że w nim złota nie było.
pola
tam były wielkie, sady śliczne, od grusz, od jabłoni czerwieniejące z
dala, po lasach zwierzyny huk, w ziemi żelaza dość, na powietrzu ptactwo
takie, że co jedno odleci, to drugie przyleci, bydła, koni, owiec stada
okrutne, nieprzerachowane, po rzekach ryby jakie tylko, i małe, i duże,
kwiecia też po łąkach mnóstwo dla królewiątek małych, co jedno
przekwitnie, to drugie zakwita. Ot, wszelkiej rozkoszy moc wielka!
Miasta też były w tym królestwie znaczne i wojska duże po zamkach, po
wieżach mocnych, i ludu po wsiach dość. Ale król niczym się nie cieszył,
tylko ciągle markotny był, że złota nie ma w jego państwie.
-
Cóż mi po tym zbożu - mówił - albo i po tych lasach, i po tych rybach w
rzece, i po tych stadach wielkich, kiedy ja to wszystko muszę het precz
wywozić do moich sąsiadów za złoto, bo go u mnie ni ma. Żeby tu u mnie
złoto było, cały lud mój by się ubogacił.
Lud
jego biedny po wsiach skórami się odziewał i koszuli na grzbiecie me
miał, a dopiero sami bogacze z miasta musieli w dalekie kraje posyłać po
materie drogie, po jedwabie na ubiory swoje.
- Byłem tylko złoto miał - mówił król - to mi już niczego nie braknie i memu ludowi.
Tak wyszedł raz sobie na drogę i chodzi w zamyśleniu wielkim, a drogą kupcy jadą.
Jak też zobaczyli króla, tak zaraz mu pokłon oddali, towary rozwiązują i pytają, czy czego nie trzeba.
Król pokłon przyjął grzecznie, towary obejrzał, głową pokręcił i mówi:
- Na nic mi te wasze towary, bo mi tylko jednej rzeczy potrzeba.
Więc zaraz się dopytywać zaczęli, czego.
- Potrzeba mi złota - mówi król - żeby u mnie w ziemi było, żebym je dobywać mógł i cały mój lud zbogacił, i siebie.
Zafrasowali się kupcy, bo tej woli królewskiej nie mogli uczynić, i zamilkli.
A
był między mmi staruszek jeden, jako ten gołąb siwiutki, z brodą po
pas, w bieli cały odziany i bardzo mądry. Ten, widząc frasunek swoich
towarzyszów i króla, pragnącego złota dla ubogiego narodu, co koszuli na
grzbiecie nie ma, pomyślał, wystąpił naprzód i rzekł:
- Królu, panie! Mam-ci ja takie siemię w mieszku, co jak je wiosną posieją w polu, to złoto ci z niego się urodzi.
I zdjął ze swego wielbłąda troki, i wyjął z nich spory mieszek, i przed królem postawiwszy, rozwiązał.
Król
bardzo się zadziwił, że takie ziarno na świecie jest, co z niego złoto
wyrasta. Onemu kupcowi sygnet piękny dał i choć ten mieszek był ciężki,
sam go do zamku swego poniósł.
Nazajutrz
dał wiedzieć w całym państwie, jako w ten a w ten dzień król sam będzie
w polu takie ziarno siał, co z niego wyrośnie złoto.
Zadziwował
się naród cały na taką nowinę, zbiegli się wszyscy na ono pole patrzeć,
jak też to cudowne ziarno wygląda. Matki prowadziły dzieci, synowie -
ojców starych i zeszła się ludu wielka, wielka moc.
Aż
król wyjechał na siwym koniu w bisior drogi ubranym, z muzyką, z
trębaczami i z dworem całym, a za nim sam skarbnik królewski mieszek z
ziarnem niósł pod baldachimem z karmazynu, co go czterech pachołków
królewskich trzymało. Kiedy wszyscy na skraju pola stanęli, król koronę z
głowy zdjął, że to niby prosty siewacz na swej roli staje, i wziąwszy
od skarbnika mieszek wzdłuż bruzdy pięknie wyciągniętej poszedł,
czerpiąc z mieszka ręką ono ziarno cudowne i rzucając je w świeżo
zaoraną, czarną, pulchną ziemię. A tu zaraz za królem brony szły, co je
najpierwsi panowie w onym królestwie prowadzili i ten posiew bronowali,
jak zwykle żyto albo i pszenicę, albo insze jakie ziarno. Kiedy już pole
zasiane było i zabronowane, król koronę znów na głowę włożył i wrócił z
wielką paradą na zamek swój, z dworzanami swymi i z muzyką, i z
trąbami, i z wielką uciechą, że takie pole złota zasianego ma. Minął
dzionek, minął drugi, król ciągle z okna w ono pole pogląda, czy złoto
nie rośnie, ale nic.
Aż
jednego dnia uderzył deszcz ciepły z nieba i słonko po nim przygrzało.
Patrzy król. a tu na calusieńkim polu cości jakby ze ziemi na wierzch
się parło. Uradował się bardzo.
-
Oho! - mówi. - Nie zazna teraz mój naród biedy, jak mi się to złoto
urodzi. Pole nie takie zasieję na przyszłą wiosnę, ale dziesięć razy
większe.
I chodzi sobie wesół po komnatach, pieśni sobie śpiewać każe, sztuki różne pokazować - taki rad.
- Nie będę - mówi - patrzeć choć z tydzień w pole, aż zażółknieje złoto, żeby oczy moje uciechę miały.
Przeszedł
tydzień. Patrzy król, a tu zamiast żółtego złota na calusieńkim polu
śliczna zieloność, jakoby murawa, tak źdźbło przy źdźble wzeszło i do
słońca w górę idzie. Zadziwił się bardzo w sobie i mówi:
- Myślałem, że od razu żółte złoto róść będzie, a tu zieleń taka.
Ale nic... czeka.
Czekał
tydzień, czekał dwa, powyrastały łodyżki równiutkie jedna przy drugiej,
jak to wojsko wielkie. Już się i pączki pozwijały, już i ku kwitnieniu
się ma. A co kto przejdzie, to się dziwuje, że to złoto tak rośnie,
jakby jakie zwyczajne ziele. Dworacy kręcą głowami, cości szepcą, cości
między sobą radzą. Król patrzy, twarz pogodną zrobił i mówi:
-
Nic to! Pewno się w kwitnieniu ono złoto okaże złotym kwiatem. Jednego
ranka pojrzy. aż tu pole jak długie i szerokie niebieszczy się tak. jak
to niebo nad ziemią. Kwiatuszek koło kwiatuszka na łodyżce sterczy, aż
się w oczach modro od tego robi, jakby w wodę patrzał.
Zadziwił
się król, wąsa szarpnął, iż tak złoto ono modro kwitnie, cały dzień
frasobliwie po komnatach chodził, wieczerzy jeść nie mógł i markotny
spać się układł. Aż rankiem uderzył się w czoło i mówi:
- O, ja głupi! Wszakże to nie kwiat, ale nasienie będzie samo złoto! Czegożem się wczoraj frasował?
I
począł dobrej myśli być, i ucztę panom swoim sprawił, i radowali się
wszyscy, że król tak mądrze im to wyłożył o nasieniu owym, co złotem być
miało - i tak wszyscy cieszyli się społem.
Przeszło
lato, z kwiatuszków owych modrych porosły główeczki, takie okrągluśkie.
Król idzie w pole. bierze w palce, ogląda i myśli:
"Już też w tych główeczkach na pewno złoto jest: tylko patrzeć, jak się to posypie".
Rozgniótł jedną, patrzy, aż tu takie samo siemię, jak to, które siał.
Rozgniewał
się król bardzo, dwór cały zwołał, kazał to zielsko z całego pola
wyrwać, kijami zbić, że to mu takiego wstydu i zawodu narobiło, i do
wody cisnąć. Pachołkowie rozkazanie królewskie wypełnili, łodyżki co do
jednej wyrwali, kijami zbili, aż się ono nieszczęsne ziarno posypało, w
pęki powiązali i do wody wrzucili. Ale że to już ich samych złość
wzięła, więc jeszcze w wodę kamieniami ciskali i tyle tego narzucali, że
się one łodygi w pękach zastanowiły, z wodą nie poszły i u brzegu
przywalone kamieniami zostały.
Król
tymczasem po całym świecie szukać słał onego kupca, żeby go stracić za
ten postępek, że to takiego monarchę poważył się oszukać. Tak szukają
tego kupca, tak szukają - nic!
Król
też znów smutny począł bywać, jako i na początku, i nieraz sam bez
dworu w zamysłach różnych chodził, trapiąc się, że ludu swego nie mógł
zbogacić. Idzie on raz brzegiem rzeki, patrzy - kamieni wielka moc, a
spod nich cości sterczy. Zawołał pachołka, w wodę mu kazał iść i czeka.
Niedługo pachołek wraca i powiada:
- Królu, panie! Toć to jest ono zielsko, co miało złoto rodzić i z pola wyrwane zostało.
A król:
-
Jeszcze mi na oczach będzie to podle zielsko leżeć? Mój wstyd
przypominać? Weź mi je zaraz i wynieś precz, żebym go więcej nie
spotkał!
Ano,
poszedł pachołek po drugiego, one kamienie odrzucili, pęk łodyg
przegniłych z wody wydobyli, wynieśli je het, pod las, cisnęli i poszli.
Kupca szukali tymczasem precz po całym świecie, wedle królewskiego
przykazu.
Król
ciągle się frasował, to tu, to tam jeździł po kraju, a co spojrzy na
ten biedny naród, co koszuli na grzbiecie nie ma, to się omal łzami nie
zaleje; takie litościwe serce miał.
Ano, widzą panowie, że król taki smutny, tak rada w radę uradzili, żeby wyprawić wielkie polowanie.
Zjechali
się różni książęta, różni panowie, różni dostojni goście, nasprowadzali
psów. koni. masztalerzów, psiarków, łuczników, naprzywozili luków i
różnej brom takiej, że to ha! różnych rarogów, dojeżdżaczy sokolników:
polowanie takie, że to na całe królestwo sławne.
Ucieszył
się król tym widokiem, rozweselił, o strapieniu swoim coś niecoś
zapomniał, bronie różne czyścić kazał, sfory ogarów sforować, charty na
smycze brać, konie kułbaczyć, wozy pod zwierzynę zaprzęgać, aż uderzyli
trębacze w rogi łosiowe, psiarnie zaczęły ujadać, bicze ino świstały w
powietrzu: tu się sokoły na całe gardło drą, tu pisk, krzyk, wrzawa
taka. że to jak na największym jarmarku. Aż siadł sam król na konia, po
bokach mu książęta i wielcy panowie: pojechali.
Jadą.
jadą, przyjechali pod las. Dziwują się goście, że taka knieja gęsta,
pewno i zwierza pełna, to się ino psy rwą, ino konie parskają kiedy wtem
spojrzy król w bok jakoś, a tu na polanie leżą one pęki łodyg. przez
pachołków z wody dobyte, wyschłe, wymizerowane, sczerniałe.
Król
zapalił się gniewem na twarzy, humor mu się od razu przemienił, zawraca
konia, przeprasza gości i na powrót na zamek jedzie.
Tak się rozgniewał, że ledwo tchnął, łowczemu wracać przykazał z końmi, wozami i psiarnią, a na pachołki swoje krzyknął:
- Hej tam! Zabrać mi to przeklęte zielsko i otłuc kijami, żeby aż z mego paździerze poszły.
I z wielką pasją do domu wracał, a z nim goście jego.
A
pachołki tymczasem, one pęki łodyg porwawszy, zaczęli je kijami okładać
tak. że aż z nich paździerze leciały. Naleciał tych paździerzy okrutny
pokład, a łodygi aż pobielały, jak z nich ta pierwsza surowizna zeszła.
Łodygi
na rozstaje rzucili, na krzyżową drogę, żeby je słońce paliło. a wiatr
po świecie roznosił. Leżały one łodygi, leżały, słońce je paliło. wiatr
je poplątał, ale ich roznieść nie mógł, bo za wielka moc tego była. A
kupca szukali, precz szukali, tylko znaleźć nie mogli.
A
król zapomniał jakoś o swoim strapieniu i wybrał się ze swoim dworem w
drogę. Na siwym koniu jechał, a za nim rycerze i dwór, i pachołki, i
różna czeladź, zwyczajnie, jak to się należy do królewskiej wspaniałości
i osoby.
Jadą,
jadą, przyjechali na rozstajne drogi, aż tu koń, co pod królem szedł,
dęba stanął. Ściągnął go król raz i drugi, koń szczupakiem chlusnął
przez drogę w bok i, zaplątawszy nogi, nie wiedząc jak, na ziemię runął.
Uskoczył
król, strzemię z nogi zrzuciwszy, ale się okrutnie przeląkł. Zaraz tuż
nadbiegli rycerze i słudzy, patrzą, w co się królewski koń wplątał, a to
w te łodygi, co je pachołki na rozstaj rzuciły. Król, jak był blady ze
strachu, tak się zrobił czerwony od gniewu, czeladź swoją skrzyknął i
kazał precz do trzeciej skóry zielsko owo kijami zbić, a potem je w
ogniu spalić.
Czeladź
zaraz się do kijów porwała, one łodygi do trzeciej skóry obiła, tak że
samo włókno cienkie i jak srebro takie bielusieńkie zostało, i dalej
nosić na kupę, żeby spalić.
Patrzał
na to wszystko król razem z dworem swoim, aż kiedy czeladź głownie
zapalone pod one włókna podkładać miała, przyleciał pachołek i krzyknął:
- Królu, parie! Znaleźliśmy tego kupca, któregoś szukać rozkazał.
A tuż zaraz prowadziły straże onego starca, związanego, przed królewskie oblicze.
Król
zmarszczył czoło i tak srogo wejrzał na pojmanego. że cały dwór
struchlał i prawie tchnąć nie śmiał. Ale stary ten człowiek wcale się
nie przestraszył i sam do króla spokojnie przystąpiwszy. rzekł:
-
Kazałeś mnie, królu, szukać jak złoczyńcę po całym królestwie swoim, a
otom jest. Sam szedłem do ciebie, dowiedziawszy się, że mnie
potrzebujesz, bom wpierw w dalekich drogach bywał, a tu mnie u bram
twego miasta straż pojmała. Rozkaż, aby odstąpili, a iżbym z tobą sam
mówił.
Tak mówił ten starzec, ale król bardzo był zagniewany i srogo krzyknął:
-
Do ciemnicy cię wtrącę, boś mnie, króla i pana. oszukał, a siemię owo, z
którego miało mi się urodzić złoto, wydało tylko zielsko nikczemne, ku
spaleniu zdatne! Patrz! Oto cała kupa lego twego złota-dodał biorąc się w
boki z wielką pasją.
Starzec popatrzał i rzekł:
-
Królu, panie! Kiedy taka wola twoja, abym do ciemnicy szedł, niech mnie
do ciemnicy wiodą: ale tych łodyg nie każ ogniem wytracać, tylko je że
mną w loch rzucić daj! A za dwa miesiące usłyszysz co nowego o mnie.
Król zezwolił, a tejże godziny starca i całą kupę owych łodyg siwych cisnęli do lochu.
Byłby
tam staruszek niechybnie z głodu zginał, ale mu przynosiła jeść córka
dozorcy, młoda, śliczna i pracowita dziewczyna. Na imię jej było Rózia.
Rózia przychodziła co dzień do lochu ze swoją przęślica, na której
przędła jedwab dla bogatej pani, i czekała, aż się staruszek posili.
Pewnego dnia namówił ją ów więzień, że zamiast jedwabiu naskubała
włókienek z onego zielska, nawinęła na przęślicę i zaczęła prząść. Ze
żartów, ot, bo myślała, że z tego nic nie będzie.
Tymczasem
patrzy, a tu równiuteńka niteczka snuje jej się a snuje, aż wrzeciono
furczy. Zadziwiła się bardzo, a że jej jedwabiu już brakło, zaczęła one
włókienka prząść. Kiedy już. tego dużo naprzędła, rzekł jej staruszek:
- Idź teraz do domu i tak jak z jedwabiu tkasz, tak i tę przędzę utkaj.
Rózia
usłuchała staruszka. Na warsztacie z owej przędzy postaw naciągnęła,
potem pięknie w poprzek cewką zasnuła i zrobiła... płótno.
Kiedy
to właśnie było gotowe, przyszedł urzędnik królewski patrzeć, czy on
stary więzień jeszcze żyje. Zadziwił się, że staruszce laki żwawy, więc
powiada do niego:
- Proś, o jaką chcesz łaskę, bo dziś królewska córka za mąż idzie.
Wtedy ów staruszek mówi:
- Dobrze. Chciałbym królewnie podarunek weselny dać i dlatego proszę, abym przed króla był stawiony.
Ano.
urzędnik wypuścił go z lochu i pod strażą do króla przywiódł. Spojrzy
stary, a tu wielka moc pań i panów, królewna jak lilia, pan młody jak
słońce, muzyka gra, kołacze aż pachną, pacholęta kwiatami drogę ścielą.
Zmarszczył król czoło na starego pojrzawszy, ale że to w takie gody gniewać się nie mógł, więc pyta, z czym tu przychodzi.
-
Z podarunkiem dla królewny - mówi staruszek i rozwija przed królem
ślicznie utkane płótno, które Rózia, nauczona przez niego, wybieliła na
rosie i słońcu.
- Cóż to takiego jest? - rzekł król ciekawie.
-
Królu, panie! Toć-ci jest owo złoto, które z owego siemienia, com ci je
dał, wyróść miało. Len to był, ubogiego narodu bogactwo, com go z ziemi
twojego królestwa dobyć chciał. Kazałeś go topić? Dobrześ uczynił, bo
jego łodyżki w wodzie odmięknąć muszą. Kazałeś go z wody precz cisnąć?
Dobrześ uczynił, bo go trzeba suszyć. Po moknięciu owym kazałeś go
kijami z paździerzy obić? Dobrześ uczynił, bo tę złą paździerz obić
trzeba z łodygi, żeby ją uprawić. Kazałeś je zaś powtórnie kijami
obijać? I toś dobrze uczynił, bo do trzeciej skóry len obić trzeba i
kijem go wyłamać, żeby do włókna się dostać. Kazałeś mnie do lochu
wrzucić?
I
toś dobrze uczynił, bo mnie tam żywiła dobra dziewczyna, którą-m oto
nauczył, jak się włókno lniane przędzie i na płótno tka. A los tylko źle
uczynił, żeś to wszystko robił w gniewie i nie z wyrozumienia, ale z
zapalczywości. Że to jednak taki dzień szczęśliwy dziś jest w twojej
królewskiej rodzinie, więc ci z serca krzywdę moją odpuszczam, a na ręce
królewny ten oto dar składam. Królewna niech każe po wsiach len siać i
tak go sprawić z rozwagą i miłością, jakeś go ty. królu, z gniewem
sprawiał. a z płótna niech da koszule dla wszystkich sierot i niemocnych
szyć, co jest więcej niż złoto, bo jest poratowanie ubóstwa i
niedostatku.
Skończył
stary, a król słuchał jeszcze i aż na twarzy ze wstydu się mienił, że
tak ukrzywdził niesłusznie człowieka. A zaś potem wstał, starca w
ramiona wziął, przeprosił i koło siebie posadziwszy rzekł:
-
Dziękuję ci. mój ojcze, żeś mi to uczynił, czego moje niespokojne chęci
uczynić nie mogły. Złota chciałem, a tyś mi lepszą rzecz dal. bo w
złocie możni tylko by chodzili, a w tym lnie oto cały lud mój ubogi
chodzić będzie.
I zaraz dał krajać koszule z płótna onego i sierotom rozdzielić, z czego wielka radość była w całym kraju.